Dzień pierwszy
Jak zapakować dwoje rodziców, dwoje dzieci w foteliki, duża walizkę lotniczą, plecak Woodpecker 90 litrów oraz trzy małe plecaczki podręczne do Nissana Micry? Niełatwo! Postanawiamy, że ja pójdę sobie do kolejki, a chłopcy podjadą do mechanika, gdzie zostaje auto i przyjadą po mnie. Na dworze –10, śniegu do pół łydki, operacja trwa znacznie dłużej niż zakładaliśmy, ale dzięki Panu Włodkowi (dziękujemy!) – UDAŁO SIĘ! No, ale Piotruś nie znosi komunikacji miejskiej, wiec wyje praktycznie do Śródmieścia (20 minut), kolejne 20 upływa już w lepszych warunkach akustycznych. Na Okręciu remont, ale udaje nam się krecimi ścieżkami dotrzeć do terminalu. Bartek z sukcesem drukuje nam boardingi (próba odprawy przez internet z niemowlakiem w Air France się nie powiodła), wysyłamy bagaże. Uff. Jeszcze tylko bramki bezpieczeństwa (przepuszczają łaskawie Pitersowy bidon z wodą) i wpuszczają nas na pokład. Pi jest niezadowolony, więc wyje, odlot opóźniony o 20 minut. Gorąco jak w piekle, oboje z Bartkiem jesteśmy mokrzy i wściekli. Pi przypięty pasem wyje pięc razy głośniej, w końcy B. wstaje, informuje stewardessę, że przypniemy go dopiero przy właściwym starcie, Młody się uspokaja. Wreszcie stratujemy. Lecimy. Krzych ogląda Ratatuja. Podróż mija w miarę znośnie, choć Pi nie jest zadowolony. Wreszcie – Paryż w dole, pięknie oświetlony, Krzych nie może się doczekać. Odbieramy bagaże, kupujemy Paris Museum Pass i bilety na komunikację miejską, łamię się i kupuje chłopakom magdalenki w automacie. Minuta błogiej ciszy. Wreszcie wsiadamy do RER B. Jedziemy. Pi zmęczony, więc wyje. Przesiadamy się w metro, B. z wielkim plecakiem i walizką w ręce oraz mniejszym w drugiej, ja z Pi w nosidle i małym plecakiem na plecach. Przesiadamy się po raz kolejny i kolejny, wydaje się, ze korytarze metra nigdy się nie skończą. Ale jest! Jest wieża Eiffla! Krzych patrzy jak urzeczony, trzeba przyznać, że jest piękna, zwłaszcza taka podświetlona. Wreszcie docieramy do biura Interhome, mamy klucze! Jeszcze tylko jedna przesiadka i wreszcie jesteśmy na stacji Cambronnes, po kwadransie jesteśmy przed drzwiami naszego mieszkania. Nareszcie! Mieszkanie nieduże, ale przytulne, czyściutkie. Na półkach książki, niestety też wazy porcelanowe, wiec rearanżujemy przestrzeń. Szybka kolacja i prysznic, szczursy do łóżka, my padamy ledwie żywi.
Dzień drugi
Tak ciemno o 8.10?! No cóż, tak właśnie jest w Paryżu – słońce wschodzi wyraźnie później niż w Warszawie. Zjadamy śniadanie i jedziemy metrem pod wieżę Eiffla. Jesteśmy przed czasem, dzięki czemu wsiadamy do pierwszej jadącej na górę windy (bilety zarezerwowaliśmy przez internet, unikamy kolejki). Jest dość zimno i wilgotno, ale panorama Paryża i tak urzekająca. Krzych przez lornetkę (podziwiam zapobiegliwość mojego męża) wypatruje w oddali Katedrę Notre Dame i natychmiast decyduje, że musimy zaraz do niej pójść. Udaje nam się wynegocjować, ze najpierw podjedziemy do domu cieplej się ubrać, i po założeniu dodatkowej warstwy odzieży jedziemy do Katedry. Przed katedrą stoją jakieś maszkaroniaste pawilony, ale ona sama – CUDO. Żal tych budowniczych, którzy nie dożyli ukończenia dzieła. Robimy zdjęcia, podziwiamy tympanon, rozetę i witraże, Pi komentuje każdą rzeźbę: „LALA”. Przechodzimy obok L’hospital Dieu i jedziemy w kierunku Montmartre. Mała przerwa na placyk zabaw i pizzę i jedziemy naziemną kolejką na górę. Jest tak, jak w filmach o Paryżu – nastrojowo i romatycznie, uliczni malarze proponują nam rodzinną karykaturę, ale jednak nie korzystamy. Spacerujemy sobie, po czym zjeżdżamy w dół autobusem podziwiając kunszt kierowcy, który – o dziwo – nie zahacza o nic dużym autobusem w maleńkich uliczkach. Obowiązkowe zdjęcia na place Pigalle – tym razem z namacalnymi dowodami miłości
- i wracamy do domu.
Dzień trzeci
Wpisujemy dzisiejszą datę na naszych Museum Passach i jedziemy do Luwru. Krzyś nieco rozczarowany, ze nie wchodzimy przez piramidę, tylko bezpośrednio z metra. Jestem zdziwiona nienachalną kontrolą, przestrzenią i tym, ze w salach wcale nie ma tłumów. Z planem zaliczamy główne atrakcje – Mona Lise, Nike z Samotraki, Wenus z Milo, długo szukamy kamienia z Kodeksem Hammurabiego. Kolekcja malarstwa – zapiera dech w piersiach. A jednocześnie jest naprawdę przyjaźnie, mimo, że sporo pilnujących, ale spodziewałam się większej nachalności z ich strony. Zachwycają mnie fotele w korytarzach, stwierdzam, ze mogłabym nie wychodzić stąd choćby przez tydzień. No, ale to jak Pi podrośnie; choć zachowywał się i tak całkiem znośnie. Kupujemy dzieciom po ciachu, wzbudzamy zdziwienie licznych japońskich wycieczek, Pi jest już zmęczony, więc przeżywamy lekką histerię i decydujemy, że czas na śróddzienną przerwę. Wychodzimy przez piramidę, Krzych zachwycony. Swoja drogą, pomysłodawca musiał swego czasu swoje wycierpieć od opinii publicznej, jestem o tym przekonana.
Po południu ruszamy znów, tym razem w okolice Musee d’Orsay, ale kiedy Krzyś dowiaduje się, że mamy zaplanowany rejs po Sekwanie, oczywiście nic innego się nie liczy. Okazuje się, że żeby zdążyć na najbliższy musimy się solidnie pospieszyć, udaje się zdążyć. Miasto od strony rzeki jest naprawdę imponujące, płyniemy obok Musee d’Orsay, do którego już dziś nie zdążymy. Jeszcze założenie kłódki na Pont des Arts i wracamy do domu. My z ledwie żywym Pi zostajemy, a Krzyś z tatą jedzie podziwiać mrugającą iluminację wieży Eiffla na Trocedero.
Dzień czwarty
Czytałam Krzysiowi w domu „Linneę w ogrodzie Moneta”, więc jest ciekaw „tego muzeum, gdzie była ta dziewczynka,, mamusiu”. Obejrzawszy wczoraj budynek z zewnątrz (wiecie, ze to stary budynek dworcowy?) nie możemy się doczekać „zawartości”. Dzieki Museum Pass nie stoimy w kolejce, tylko wchodzimy wejściem praktycznie „bezkolejkowym”. Wewnątrz – jak na bardziej ozdobny i lepiej doczyszczonym dworcu wrocławskim. W salach – van Gogh, Monet, Renoir, Gaugain… zawrót głowy. Krzysiowi najbardziej podoba się „Katedra w Ruen” (mają wszystkie trzy „wersje”) i „Śniadanie na trawie”. Niezły ma gust chłopaczek, swoją drogą. Ruszamy obejrzeć Łuk Triumfalny i przejść się przez Champs Elysees, a potem podjeżdżamy pod Centre Pompidou. Ekspozycja sztuki współczesnej z eksponatami wyglądającymi jak – wypisz wymaluj – mój wieszak w Instytucie - raczej nas męczy niż zachwyca, Bartek idzie piętro wyżej, ale ja już nie mam siły. Muszę ją jednak odzyskać, bo Krzyś usłyszawszy nazwisko Picasso natychmiast kojarzy, ze on przecież był ze szkołą na przedstawieniu o Picasso i że musimy iść. Idziemy. Warto – Chagall, Kandinsky, Picasso.
Ledwie żywi docieramy do naszego mieszkania, godzina “oddechu” i cała czwórką jedziemy podziwiać iluminację. Chłopcy nie przesadzali – jest piękna. Żegnamy się z wieżą i powoli żegnamy się z Paryżem, bo następnego dnia rano jedziemy do Marne la Valle, do Disnaylandu.
Dzień piąty
Wstajemy ok. 6.00, karmimy i ubieramy towarzystwo, dopakowujemy walizkę (uczę się, tym razem mamy tylko duży plecak, walizkę i jeden mały plecak) i ruszamy – najpierw metrem, potem RERem do Disneylandu. Bagaże do przechowalni hotelowej i ok. 9.30 byliśmy przed bramą parku. Atrakcje ruszają o 10.00 Walczymy laserami z Buzzem Astralem, latamy z Piotrusiem Panem, podróżujemy z Pinokiem, chłopaki kręcą się w filiżankach Kapelusznika, błądzimy w labiryncie Alicji, oglądamy statek piracki...O 14.00 oglądamy paradę starych samochodów z postaciami z bajek w Walt Disney Studios, interaktywny Stitch (imho – bardzo słaby), Bartek „spada” w windzie, po czym jedziemy do hotelu. Wracamy przed 17.00 na główną paradę, potem chłopaki próbują przejechać się kolejką górską, która... psuje się, więc stoją pół godziny na darmo. Chłopaki idą jeszcze do Domu Strachów, a ja zostaję z wyjącym Pitersem. Chodzimy jeszcze po pirackiej wyspie, trochę kręcimy się w okolicach Main Street i robi się prawie 19.00 – czas wieczornego pokazu „światło i dźwięk”. Jest naprawdę rewelacyjny, doskonale wyreżyserowany, a fajerwerkami (dosłownie!), fontannami, i jęzorami ognia. Kto widział latem warszawskie pokazy przy fontannach powinien wyobrazić sobie coś tego rodzaju, tylko z pięc razy lepsze. I o ile mnie sam Disneyland nie do końca zachwyca, choć oczywiście doceniam dbałość o szczegóły, pomysły etc, to ten POKAZ-RE_WE_LA_CJA!. Wracamy do hotelu, Szczursy spać, a my zaraz po nich.
Dzień szósty
Po śniadaniu spotkanie z Minnie, a potem – znów do parku. Tym razem udaje się przejechać kolejką, w tym czasie my z Pi bierzemy fastpass na Buzza. Potem łódki, dom Robinsona, jazda konnym tramwajem. Kupujemy chłopakom po maskotce i przenosimy się do drugiego parku. Chłopaki jeżdżą na latajacym dywanie, na karuzeli psa Andyego, przybijają piątki z Buzzem. Jeszcze raz ogladamy paradę i już czas wracać – po bagaże, do RERa, do metra. Tu drobna awaria, bo trwają prace modernizacyjne i gdzieś będzie komunikacja zastępcza, sęk w tym, że ani my ani inni podróżujący na lotnisko cudzozoemncy nie mają pojęcia, gdzie należy się przesiaść. Wreszcie udaje się spotkac lepiej zorientowanego Francuza, dojeżdżamy do końca linii metra, potem do autobusu i na lotnisko. Tutaj to co zwykle – boardingi, bagaże, jakiś posiłek, kontrola bezpieczeństwa i do samolotu. Pi już ledwo żywy – wyje. Lecimy! Po nami światła Paryża, potem Niemcy, i po dwóch godzinach jesteśmy w Warszawie. Pi dostaje histerii w oczekiwaniu na walizki. Zasypia w taksówce, po czym budzi się pod domem i dostaje histerii. Jest 22.35, chłopaki śpią, a my ogarniamy dom, robimy pranie i dochodzimy do siebie.
Uff, toster do mleka dla tych, które tu dotarły
Jeśli chodzi o koszty:
Bilety lotnicze (Air France, kupowane w listopadzie chyba): 1400 zł
Noclegi (Interhome): 1800 zł
Disneyland (wstęp na 2 dni + nocleg w hotelu Cheyenne): 1400 zł
Bilety na komunikację miejską: 120 euro (~500 zł)
Wstęp na wieżę Eiffla: 80 zł
Paris Museum Pass: 2x39 euro =330 zł (jeszcze bardziej opłaca się kupić czterodniowy)
Rejs po Sekwanie: 80 zł
Dodatkowo na miejscu wydaliśmy ok.