Po kilku nie miłych przejściach i diametralnej zmianie stosunków z osobą która była kiedyś dla mnie jak otwarta książka... po tym jak czytam liczne posty o stosunkach małżeńskich i rodzinnych - nasuwa mi się pytanie - dlaczego się ranimy?
Najbliźsi którzy powinni być podporą stają się zakałą w chwili kiedy pojawia się sprzeczność interesów. Wydaje mi się że nie potrafimy rozmawiać. Słuchamy tylko po to żeby móc wypowiedzieć swoje zdanie. Żadnego "złotego środka" - jeśli nawet się pojawia to albo teoretycznie albo praktycznie chwilowo.
Czasem przyłapuję się na tym że nie mogę wycisnąć z ust słowa krytyki w stosunku do osoby bliskiej. Przecież w momencie kiedy zwracam uwagę - wcale nie krzykiem - chcę doprowadzić do jasności sytuacji. Osiągnąć stan w którym moje oczekiwania będą jasne.
Wzrokowe insynuacje między spiskowcami (przeważnie w sporze tworzą się dwa obozy), milczenie wiele mówiące jest okropne. Ja w dzieciństwie przeżywałam ciche dni, miesiące moich rodziców i pielęgnuję naszą komunikację. Gorzej jest z dalszymi mającymi dla nas duże znaczenie.
Nie wiem dlaczego wystarczy mieć odmienne zdanie żeby stać się czarną owcą w zagrodzie. Dlaczego tak trudno jest zachować swoje zdanie bez konfliktów?
Dlaczego mąż z żoną, teściowa z synową... matka z dzieckiem nie mogą poprostu porozmawiać. Dlaczego pojawiają się wzamian komunikaty albo jeszcze gorzej milczenie
I jeszcze jedno: dalczego życzliwi tak chętnie wchodzą z butami w życie swoich najbliższych i tak wspaniale są przygotowani do dyktowania jak żyć.
Dlaczego?
agutek