Zaloga stawila sie punktualnie- Samozwanczy skiper czyli mua z swym niesfornym synem Rodzynem, rownie samozwanczy bosman czyli Berek z corkai- Ania i Dasia, oraz Ludek z Dniana i Ika. Nie zapominajmy tez o Meskich majtkach czyli Grzesiu Iki i Adamie Ludka, zwanym przez Rodzyna drugim Grzesem
Bylismy bez krawatow czyli awanturujacy sie klienci- jeden z najwiekszych czarterow nie przypuszczal, ze bedzie mial z nami pod gorke. Na razie panowie bosmani wymieniali nam zagrzybione materace, przynosili dwie szekle (pani skepper zarzyczyla sbie szekli wariatka) oraz odpowiadali na klopotliwe pytania dlaczego nie ma narzedzi, SAPERKI (jak mozna w dobie ekologii mazurskiej nie dac zeglarzom saperki???), opowiadali jakiej mieszanki potrzebuje silnik i po co mamy dwa karnistry.... no slowem rutyna
Lodka sie okazala mniejsza niz w zeszlym roku chociaz byla tym samym modelem na szczescie wzielam namiot
Tu wtret- czy ktos moze zna formalne przyczyny dlaczego miecz i ster a konkretnie faly miecza i steru funkcjonuja bez przekladni bloczkowych, bez zadnych ulatwien? I jedno i drugie ciezkie jak cholera a im wekszy jacht- tym ciezsze, no OK, miecz sobie mozna podciagnac na kabestanie (nie wiedziec czemu wtedy nigdy nie wylazi do konca) ale ster trzeba prymitywnie wyrwac do gory. Doskwiera mi to gdyz mezczyzn w nadmarze nie posiadalam, a przy wszelkich manewrach wiadomo bylo ze to oni musza byc zablokowani do tych dwoch rzeczy, cokolwiek by sie nie dzialo. Paranoja jest ze masz spokojnie poloze przy udziale samych kobit (ile razy sie kladzie maszt?) a miecz na byle mieliznie yrywa mi MM?
no dobrze- wyplynelismy wiec na talerz z zupa zwany popularnie Sniardwami i szybko sie okazalo ze ogromna chmura rosnie tam
i musimy w tataraku spac.
Pierwszej nocy w pamiec wryl sie nam pan z Bialego Slonia, ktory w uroczy sposob dal nam do zrozumienia, ze nie zyczy on sobie dzieci. Najlepiej na Mazurach, jak sadze, ale skanalizowal swoje uczucia na dzieci na naszym jachcie. Pozniejsze darcie pana przy ognisku bylo juz OK.
Pierwsza noc nie byla latwa- bylo ciasno, do brzegu daleko, odkrywalismy kolejne usterki, dzieci plakaly, kregoslupy bolaly, Bialy Slon popsul nam humor a pogoda nie zachecala.
Nastepny dzien ofiarowal nam fajny polwiatr, ktory wygnal nas z niegoscinnego noclegu i plaskiego jeziora. Byl to takze dzien Pana z Serwisu. Pan z serwisu byl nieosiagalny telefonicznie, jak sie okazalo panowie z portu w tygodniu tez byli nieosiagalni, a pani z centrali byla nieprzystepna intelektualnie. O drobnej godzinie 14 udalo mi sie umowwic z PzS za drobna 18. Gdy o 19 go nie bylo w umowionym miejscu zadzwonilam- otoz pan mial wypadek, co za pech. Pan kierownik serwisu, ktory rzaczyl sie odezwac powiedzial ze bedzie wieczorem, nie przybyl i w trosce o swoja rownowage psychiczna wylaczyl odbieranie wiadomosci na komrorce- idea nasz klient nasz pan wiecznie zywa
Za to kolejnego dnia PzS przestal byc postacia mityczna- stal sie realny i dosc pomocny. Z naciskiem na slowko DOSC. Mozna bylo plynac
Tego tez dnia na naszym jachcie zmateralizowal sie list od Krola Sielaw- zginelo mu berlo. Calkiem przypadkowo dysponowalismy na jachcie zaloga gotowa do podjecia wyzwania czartow mazurskich, ktore w aferze z berlem maczaly palce. Jako zaloga wytrawna- mielismy takze kodeks zeglarski:
Oraz dziennik pokladowy. Slowem zeglarze full wypas. Chociaz trzeba uczciwie przyznac ze o niewozenie obijaczy na burtach dbala glownie ludek.
Wialo dobrze, wiec poplynelismy na spotkanie z przygoda, zahaczajac po drodze i prysznice w Kamieniu i sklep w Iznocie. Co robia kobiety idace do sklepu w Iznocie z dwojka malutkich dzieci? Opowiadaja sobie o przeszlosci geologicznej ziem Polski Przy kazdej paproci Rodzyn wpadal w euforie, gdyz na pewno tutaj zyly dinozaury, a Dasia ogolnie pojekiwala ze chce pluskwiaczka np.
Krol Sielaw w koncu postanowil nam odpuscic i od srody pogoda byla jak drut. Wiatr wial jak szalony, dopychajac nas do sluzy Guzianki. Sluza to specjalne iejsce- pojedenczy samotni zeglarze spotykaja sie na ciasnej powerzchni z metalowymi kijami sterczacymi pare metrow poza jachtem. Trzeba chronic jachty, maszty, pilnowac achtersztagow, trzymac sie za cumy. Ustalanie kolejnosci, pogawedki, wykrzykiwane ostrzezenia..... a potem wrota otwieraja sie i znowu kazdy plynie swoim rytmem.
Nota bene wkurzajace sa statki bialej floty- czasami bialej tylko z nazwy jak urocza Szeherezada ktore w sluzie maja pierwszenstwo. Zasuwa dranstwo stadami....
a w czasie gdy czekalismy na wejscie zagniezdzili nam sie piraci.
Strzelili banderke:
zbudowali okret
a grozni byli az strach.....
na sluzie dosiadl sie do nas pasazer na gape. Tu- wtret- ludek zakazal mi uzywania swojego wizerunku, sek w tym ze pasazer byl na jej palcu... ludek przepraszam, mysle ze wcale zle tu nie wyszlas.....
Wieczorem Rokita- ten od berla- zaprosil maluchy na nastepny dzien do zmierzenia sie z roznymi trudnymi zadaniami w celu odzyskania Klejnotow Mazurskich Zywiolow. Stalismy przy uroczej plazy, panowie nas cumowali a nimfy stojac na dziobie wyrazaly zyczenia przesuniecia im tej brzozy. Wobec faktu ze "dzis prawdziwych mezczyzn juz nie ma" brzoze przesunely skiper z bosmanem i okazala sie krotkim pniaczkiem, a nie calym drzewem. Ognisko strzelilo pod korony drzew, bylo duzo spiewow, tak jak powinno byc na Mazurach.
Kolejnego dnia- szalony jazgot jakby kubkow po kawie zmusil dzieci do wybiegniecia na brzeg. Nie bylo latwo- trzeba bylo znac sie na kompasie, umiec rozpoznawac drzewa, patrzec nie tylko pod nogi... trzeba bylo takze umiec nie wleciec w jezyny, czego Ridzyn nie potrafil i jako ranny zostal odholowany na jacht. Ale kolejne klejnoty mazurskich zywiolow ladowaly w naszych kieszeniach. Nawet ponazywanie czesci jachtu i liczenie szekli nie przeszkodzilo w wypelnieniu zadania. a potem- szybkie szorowanie pokladu malymi raczkami- i Nidzkie stanelo przed nami otworem. Wialo 5-6, wiec zachowawczo poplynalismy na samym foku. I tak cielismy jak male motorowki. Po drodze krotki postoj w Praniu- gdzie Dasia pokochala zielona ges a Rodzyn zdemolowal plotek. Tam tez zlamalismy zakaz uzywania silnika- wiatr rozpedzil sie do 7 a dwa jachty miotajace sie od godziny w trzcinach, wbite gleboko zniechecily nas do udowadniania jak to przy dopychajacym wietrze odchodzimy wylacznie na zaglach. Po kolejnych dwoch godzinach zeglugi- znalezlismy iejsce na nocleg. Miejsce bylo plytkie, cieche i spokojne (kocham absolutna cisze jeziora Nidzkiego), obfitowalo w motyle
i niestety w komary Pani skipper grzmiotnela sobie jeziorko w poprzek, jak to pani skipper (tu nalezy dodac ze wraz z Rodzynkiem i Aniakiem i Dasiakiem byla jedyna osoba, ktora wchodzila do wody zawsze, niezaleznie od temperatury i z przyjemnoscia. Oczywiscie wchodzili tez panowie- ale oni z obowiazku
Nastepnego dnia znowu wialo- naprawde wialo. I to niestety wialo nam w nos. Halsowalismy pol dnia by przeplynac to, co dzien wczesiej zrobilismy w 2 godzinki a przy samej Nidzie dosc spektakularnie stanelismy na mieliznie na srodku jeziora widok dwoch mezczyzn za rufa w pozach zrelaksowanych 15m od brzegu- bezcenny Przed Nida zrzucilismy tez foka bo kladlo jak szalone, ja nie mialam sily utrzymac grota a fok strasznie wibrowal i halasowal, pogadac nie mozna bylo. Podziwialam samozaparcie Iki- lodka deba staje a ika brzuch opala przez jakis czas nawet opalala ow brzuch na dziobie
a kolejnego dnia kiedy wplywalismy do kanalu i udawalismy sie ku sluzie- nasz silnik zabuczal, zadymil i zgasl.
Kolejny dzien to dzien Kolumba- dzieci stawialy jajko kolumba, porownywaly mapy, sluchaly hostoryjki o Kolumbie a na koniec zbudowaly bardzo zgrabna replike Santy Marii