Stało sie.... Ten kryzys wisiał w powietrzu od dawna. Wcześniej były rozmowy, sygnalizowanie, że problem istnieje, zarówno z mojej jak i jego strony, jednak te sygnały jakos przeszły niezauważenie i w weekend gruchnęło. "Już Cie nie kocham" usłyszałam. Słowa, które potwierdziły moje samopoczucie. Jak kropka nad i. Albo raczej na końcu zdania, bo w zasadzie po czymś takim juz nic za bardzo powiedzieć się nie da....
Ale myśmy rozmawiali.... Padło wiele prawdziwych słów, które bardzo nas wzajmnie raniły. To prawda, nasze małżeństwo jest juz instytucją, w której gdzieś zaginęłą namiętność. Radość. Spontanicznośc. Wypałniamy nasze rodzicielksie obowiązki, ale zapomnieliśmy o rolach męza i żony. Ja już nie jestem namiętną kochanką (nigdy nie byłam, jak się okazło), on nie ma swojego zycia, ja czuje sie niekochana etc....
To nie pierwszy nasz kryzys, ale tamte to były kryzysiki, ten jest megakryzysem.... Padły słowa o rozowdzie, pierwszy raz z taką determinacją i tak przemyślane.
Oboje nie chcemy tak życ, a jednak przez te 5 wspólnych lat się zapętliliśmy....
Stanęło na tym, że damy sobie szansę... Ja dam mu więcej wolności, on postara się okazać mi więcej ciepła. Potem pomyślimy o seksie....
Ja chcę zmienic pracę, bo obecna mnie zabija... Chcę zapanowac nad nerwami, które mną rządzą w 100%. Chcę się wyciszyć....
Czy to, co nas spotyka to coś wyjatkowego, czy Wy też miałyście ostre zakrety, na których omal Was nie wyrzuciło?
Pocieszcie, że to jeszcze nie koniec.... Ze mamy nadzieje....
tym razem całkowicie anonimowo